czwartek, 13 czerwca 2019

Disneyland. Czy warto pojechać?


Choć pranie jeszcze nie do końca zrobione (została sterta z pościelą i ciemne rzeczy), siadam na moment do komputera, by napisać pierwszą część naszych wakacyjnych opowieści :) Na początku opiszę miejsce naprawdę magiczne, miejsce w którym dorosły znów staje się dzieckiem, a czas zatrzymuje się gdzieś pomiędzy rzeczywistością i magią.


Jakiś czas temu wspomniałam wam, że kiedy urodziła się Elsa, obiecaliśmy jej, że kiedy będzie starsza zabierzemy ją w pewne miejsce. Tym miejscem jest Disneyland pod Paryżem. Dotrzymaliśmy słowa. Choć sam Paryż był nam znany, świat bajek nie ciągnął nas z wiadomego powodu. Kiedy jednak pojawiło się w naszym życiu dziecko, nagle pewne miejsca, które do tej pory były umownie zastrzeżone dla rodzin, otworzyły drzwi i dla nas. Nie mówię tylko o Disneylandzie, ale nagle i my mogliśmy wejść na plac zabaw, pochodzić po dziale dla dzieci w sklepie, czy też iść do kina na bajkę. Nie jako obserwatorzy, ale jako uczestnicy tego samego życia. Możecie więc pomyśleć, że zrobiliśmy to również dla siebie no i cóż, nie będę zaprzeczać. Nasze marzenie, by tam jechać, by mieć kogo tam zabrać, na pewno się spełniło :))

Plany wyjazdu do Disneylandu przesunęły się, ze względu na pojawienie się na świecie drugiej córki, ale nie przepadły na zawsze. Uznaliśmy, że w tym roku, obie dziewczynki są już w tym wieku, że będą w pełni mogły skorzystać ze wszystkich atrakcji dla maluchów jakie oferuje park. Poza tym są zakochane w niektórych bohaterach Disneya i spotkanie z nimi będzie ogromnym i niezapomnianym przeżyciem.
Chciałabym dziś podzielić się z wami doświadczeniami z naszego wyjazdu, co było fajne, co nie, co ewentualnie zrobilibyśmy inaczej jadąc tam jeszcze raz. Mam nadzieję, że relacja wam się spodoba i sami choć przez chwilę przeniesiecie się do świata magii :))

Pomnik Walta Disney'a w Disney Studio.

Tyle rzeczy mam do napisania, nie wiem od czego zacząć :) 
Na początku może napiszę jedną rzecz. Zanim pojechaliśmy, wiele razy słyszałam, "po co jedziecie, najpierw jedźcie do Energylandii i zobaczcie jak dziewczynom się spodoba". I ciągle tylko tu i tam ludzie mówią, że Energylandia to polski Disneyland. A ja wam powiem tak: to totalna bzdura i porównywanie Disneylandu z Energylandią jest ogromną pomyłką. Wprawdzie nie znam Energylandii, ale w zeszłym roku rozważaliśmy wyjazd, więc studiowałam mapę, filmiki i informacje. Stwierdziliśmy wtedy, że dzieci są za małe, by w pełni wykorzystać te atrakcje. Postanowiliśmy wybrać się za rok, więc być może teraz tak się stanie, zobaczymy. Do Disneylandu pojechałam jednak z przekonaniem, że jest tak jak twierdzą ludzie, czyli nastawiałam się raczej na różnego rodzaju karuzele i rollercoastery. Doznałam szoku, kiedy zobaczyłam jak to wszystko naprawdę wygląda.

Pałac Śpiącej Królewny - główny pałac Disneylandu.

Disneyland nie jest żadnym wesołym miasteczkiem, ani nie jest lunaparkiem! Jeżeli ktoś nastawia się na wrażenia typu właśnie rollercoaster, czy diabelski młyn, na pewno bardzo się zawiedzie. Disneyland to ogromne dwa parki tematyczne (Disney Park i Disney Studio), przygotowane tak, by każdy mógł odnaleźć to, co lubi, za co kocha filmy Disneya. Owszem, jest kolejka górska, na przykład w części dla fanów Gwiezdnych Wojen, przygotowana tak, byś poczuł się jak w filmie. Statek to nie jest zwykły statek, wszystko kręci się wokół Piratów z Karaibów. Mamy tu więc pałace Księżniczek, świat Piotrusia Pana, labirynt Alicji w Krainie Czarów i wiele, wiele innych atrakcji. 




Widok z Pałacu.
Nie są to jednak atrakcje związane z adrenaliną. Na przykład pływając stateczkiem po rzeczce przy zamku, oglądamy miniaturowe scenki z różnych bajek (np. wieżę Roszpunki z której zwisają długie włosy) Jest oczywiście bajkowa karuzela z końmi, szalona jazda na filiżankach Kapelusznika, ale wszystko jest po to, by naprawdę wprowadzić nas w magię tego świata. 





Disneyland to świat pełen magii i piękna, ale również przygody i wrażeń. Według mnie nie jest przesłodzony, ale zrobiony ze smakiem i dopracowaną elegancją. Trudno tu znaleźć tandetę, wszystko bowiem jest ciekawe i porządnie wykonane. 

Ogromne wrażenie zrobiła na mnie główna ulica, stylizowana na typowo amerykańską. Sklepiki, kawiarenki, wszystko niezwykłe, przygotowane z pomysłem i klimatem.




Wnętrze jednego ze sklepów.

Wnętrze sklepu.

Ulica amerykańska nocą


Dla kogo Disneyland?

Oczywiście dla wszystkich! Kiedy przed wyjazdem powiedziałam jednej z moich uczennic, że się wybieramy, stwierdziła, że to wielki błąd, bo "dzieci nic z tego nie zapamiętają, bo są za małe" Zdziwiła mnie taka opinia, ponieważ ta pani na co dzień pracuje z takimi maluchami i powinna wiedzieć, że dziecko 4-letnie pamięta już wszystko. Według mnie najbardziej optymalny wiek to minimum 3 lata, ale tylko ze względu na to, że Disneyland jest dość kosztowną przygodą (nie dlatego, że mniejsze dziecko nie miałoby co tam robić, o nie) Przecież już niespełna 2-latek piszczy na widok Myszki Miki czy Minnnie i chętnie przejedzie się na karuzeli. A nawet i niemowlak z przyjemnością pośpi w wózku w takiej scenerii ;)
Park Disneya odwiedza również wielu emerytów, ale coś mi się wydaje, że ze względu na to, że poruszają się na wózkach inwalidzkich tym samym zapewniając całej rodzinie wejście do wybranych atrakcji zupełnie innymi drzwiami, dla niepełnosprawnych - tam, gdzie zwykle nie ma kolejek ;) Także kochani, warto zabrać dziadków. Dla nich ogromna frajda, dla was wygoda.


Magiczna fasola Jasia.



Miodek dla Puchatka :))

Czy warto więc tam się wybrać?

Bez dwóch zdań! W Disneylandzie każdy znajdzie coś dla siebie, chłopców może zafascynować świat zabawek Toy Story, a dziewczynki Świat Księżniczek. Dorosły oszaleje na punkcie przygód Piratów, albo z zafascynowaniem będzie patrzeć na piękne stroje księżniczek. To świat, w którym budzi się nasze wewnętrzne dziecko i możemy dać upust swoim fantazjom. Świat może trochę nierealny, bajkowy, ale czyż na te 2-3 dni nie możemy po prostu przenieść się do niego jak za sprawą zaczarowanej różdżki?

Rodzina przebrana za słonie Dumbo :)

Ja dałam się wciągnąć totalnie i bardzo się z tego cieszę. Dlatego uważam, że moja uczennica bardzo się myli myśląc, że za wcześnie pojechaliśmy. Za kilka lat dziewczynki nie będą tak bardzo cieszyły się z uścisku Puchatka, spojrzenia Śnieżki, czy przejażdżki stateczkiem. To jest ten moment. Teraz. Na takim są etapie. 


Spełnione marzenie: Misia z Misiem :))

Chciałabym wrócić jeszcze do Disneylandu (chyba zacznę już zbierać fundusze ;) ) i skorzystać z atrakcji, na które teraz było za wcześnie. Dziewczyny bardzo wkręciły się w Wojny Gwiezdne, nie wiem dlaczego, przecież nie widziały filmu, ale sklep z gadżetami bardzo im się podobał. W szczególności miecz świetlny, którym udawały, że walczą :D Powiedziałam im, że może będą następnymi Rycerzami Jedi ;)



Informacje praktyczne


Nie będę ukrywać, że wyjazd do Disneylandu jest drogi, ale jeśli już zdecydujemy się pojechać, trudno odmówić sobie pewnych rzeczy. No bo jak wytłumaczyć maluchowi, że nie może dostać lodów za 5Euro, albo kupić sobie pamiątki. Pierwszy dylemat to gdzie się zatrzymać. Mamy do wyboru - albo nocleg w Paryżu i dojazd do parku pociągiem, albo jeden z hoteli Disney'a znajdujących się na miejscu. Plusem noclegu w Paryżu jest to, że jest on tańszy. Dojazd do Disneylandu jest fantastyczny, dworzec znajduje się bowiem u samego celu. 

Pomimo tego, że druga opcja jest droższa, na nią właśnie się zdecydowaliśmy. Dlaczego? Po pierwsze jeżeli jest się rezydentem, dostaje się w bonusie dodatkowy czas w parku, co w praktyce wygląda tak, że można wejść już o 8.30, natomiast dla gości poza hotelowych bramy otwierane są dopiero o 10. Daje to możliwość spędzenia w parku 1.5h dłużej i skorzystania z atrakcji do których później są ogromne kolejki. Druga sprawa. To nie jest tak, że o 10 otwierane są bramy i wszyscy wchodzą na hurra. Od samego rana tworzą się tam gigantyczne kolejki ludzi, którzy stoją do wejścia, ponieważ każdy musi przejść przez "kołowrotek", czyli pojedynczo. To wszystko trwa i mija sporo czasu zanim ci wszyscy ludzie wejdą do środka. Jeżeli więc przyjedziecie z Paryża na przykład o 10, może się okazać, że zanim wejdziecie do parku minie godzina, dwie. Poza tym, kupując nocleg w hotelu odpowiednio wcześnie, macie możliwość skorzystania z różnych promocji i pakietów. My planowaliśmy wyjazd na 2 dni, ale okazało się, że znaleźliśmy ofertę 3-dniową, która według mnie jest optymalna. 
Zatrzymaliśmy się w hotelu Sequoia Lodge, który oceniam pozytywnie. Szału nie było, raczej spodziewałam się czegoś bardziej w klimacie Disney'a, ale pokój był duży, czysty, mieliśmy dwa duże łóżka. Powiem wam szczerze, że gdybym miała dużo pieniędzy, spędziłabym te 3 noce w głównym hotelu Disney. Wspaniały, bajkowy, ulokowany tuż nad wejściem do parku, jest spełnieniem marzeń każdego. Z tego co pamiętam, kiedy my kupowaliśmy nasz pobyt, trzy noclegi kosztowały około 2500Euro. Suma niebagatelna, ale i hotel wyjątkowy. 




Korytarz.

Publiczna toaleta w hallu.


Wnętrze.


Otoczenie.


Hotel nocą.

Kolejna fajna rzecz. Do pakietu, za rozsądną opłatą można dokupić śniadania i obiadokolacje. Jeść tak czy siak trzeba, a ceny są wysokie, więc według mnie bardzo taka opcja się opłaca. Jeśli jesteśmy przy jedzeniu to jeszcze jedna taka praktyczna rzecz. Dostajecie kupon na lunch lub obiad, który można wykorzystać w dowolnym miejscu. Warto jednak zarezerwować sobie stolik wcześniej, będąc jeszcze w Polsce, ponieważ te najlepsze są tak oblegane, że niemożliwe jest, by dostać się do nich tak z ulicy. Pozostanie wam coś w stylu Food Court'u rodem z galerii handlowej, gdzie na pewno postoicie w kolejce dość długo. 
My wybraliśmy dwie restauracje: Chez Remy i Agrabah. Pierwsza z nich stylizowana na film Ratatouille, to świetnie zorganizowana przestrzeń, w której można poczuć się jak znany wszystkim sympatyczny szczurek. Miałam okazję skosztować właśnie słynnego z filmu Ratatuj, które dla mnie smakuje trochę jak leczo z cukinii. Tu obowiązuje Menu a'la Carte. 



Restauracja Agrabah to ogromny wybór dań, tym razem w formie szwedzkiego stołu. Stylizowana na świat Aladyna, jest ciekawą propozycją dla każdego. 


Może teraz coś negatywnego, żeby nie było tak słodko :) Według nas, niektóre atrakcje są zbyt krótkie jak na okres oczekiwania, tak jakby w przyspieszonym tempie, by jak najszybciej stamtąd wyjść i ustąpić miejsca innym. Na przykład w świecie Piotrusia Pana czekaliśmy około 45 minut (to najdłuższa nasza kolejka) po to tylko, by sama przygoda trwała zaledwie półtorej minuty... Uważam, że to zdecydowanie za krótko wziąwszy pod uwagę, że sama atrakcja była świetnie przygotowana. Wsiada się do takich niby samolocików, które wznoszą się i lecą nad Londynem, przy pokoiku Piotrusia itd. Nie było jednak czasu, by dobrze wszystkiemu się przyjrzeć. Ba! Miałam problem z szybkim ruszaniem głową na lewo i prawo, by dostrzec pewnie rzeczy. Gdyby te samolociki leciały wolniej, byłoby o niebo lepiej, ale z drugiej strony wiadomo o co chodzi - kolejka wydłużyłaby się. 

Kolejna rzecz. Dostanie się do pałacu księżniczek graniczyło z cudem. Kiedy zjawiliśmy się tam drugiego dnia o 9.15 (czyli na 45 minut przed faktycznym otwarciem bram parku) napis przed wejściem wskazywał aż 120 minut oczekiwania! Nie wierzyłam własnym oczom, więc zapytałam pana odpowiedzialnego za tę atrakcję, czy to prawda i niestety odpowiedział, że tak. Wyobrażałam sobie to wszystko zupełnie inaczej, raczej w taki sposób, że po całym parku będą te księżniczki i inne postacie chodzić, machać do dzieci. A tu nic. Tylko o wyznaczonej porze, można było odstać w kolejce i zrobić sobie zdjęcie z ulubionym bohaterem. Jak widzieliście na zdjęciach, poszliśmy na spotkanie z Puchatkiem, z księżniczek za zgodą Elsy (której nie uśmiechało się tyle czekać) zrezygnowaliśmy. Byłam jednak zdziwiona jak mocno przeżywała ona spotkanie z misiem. Nie wiem, czy to ze względu na siostrę, chyba tak, bo cały czas potem mówiła o tym, że wreszcie Misia spotkała misia :) 
Godzina spotkania z bohaterem jest wcześniej znana, zresztą można wszystko śledzić na bieżąco w specjalnej Disneyowskiej aplikacji na telefon (którą zresztą polecam - są tam wszelkie potrzebne informacje np.czas oczekiwania, wymagania wiekowe) Dlatego też polecam wybrać się wcześniej i zająć kolejkę.

Spotkanie z Aladynem i Dżasminą. 
Nie myślcie jednak, że moja Elsa nie spotkała żadnej księżniczki ;) Codziennie o 17.30 odbywa się parada uliczna i macie okazję zobaczyć swoich ulubionych bohaterów. Tylko koniecznie wybierzcie się na nią wcześniej i zajmijcie dobre miejsce!





Moja konkurencja, czyli różowa wróżka :D:D


Pałac Elsy.
Na koniec każdego dnia, odbywa się specjalne, wieczorne show. Do dziś jestem pod jego ogromnym wrażeniem, był po prostu fantastyczny, naprawdę. Mapping na zamku Śpiącej Królewny, gra świateł, fontanny, fajerwerki tworzą niezapomniane wspomnienia. Myślałam o tym, żeby wrzucić wam filmik, ale postanowiłam, że tego nie zrobię. Myślę, że to jest coś, co każdy powinien zobaczyć na żywo.

Podsumowując, wyjazd do Disneylandu uważam za bardzo udany. Dziewczynki były zachwycone, cały czas wspominają różne momenty z naszego pobytu w parku. Magiczny świat w cudownym otoczeniu przyrody polecam szczególnie teraz, gdy wszędzie kwitną azalie, rododendrony i inne wiosenne krzewy. To musi poruszyć każde serce :)

Z głową w chmurach - Paryż i lodowiec Glacier 3000 Diablerets.



Kiedy przyjechaliśmy do Paryża, była jeszcze w miarę przyzwoita godzina. Na szczęście, bo mieliśmy sporo do ogarnięcia. Przed wyjazdem pisałam wam, że zakupiliśmy box dachowy na bagaż. Muszę powiedzieć tak przy okazji, że sprawdził się rewelacyjnie, choć minusem jego (tzn. bagażnika ogólnie, nie tego konkretnie modelu) jest to, że potrafi być bardzo głośno w środku. Wszystko zależy od tego jak silny wieje wiatr i z której strony. Ale ogólnie polecam :) Wracając do tematu. Box kupiliśmy już po rezerwacji hotelu w Paryżu. Jak okazało się potem, parking podziemny jest na tyle niski, że nie jesteśmy w stanie tam zjechać. Razem z bagażnikiem na styk mieścimy się w 2.20m, a tam było zaledwie ... 1.90. Spakowaliśmy więc do niego takie rzeczy, które można było na szybko wyjąć i czekała nas akcja zdejmowania boxu przed wjazdem na parking. No nic. Pewnie wyglądaliśmy uroczo w akcji, ale na szczęście wjazd znajdował się z tyłu budynku. Dziewczyny siedziały w środku, a my wyciągaliśmy na ulicę torby i kilka par butów, które luźno wrzucone były w wolną przestrzeń. Wreszcie udało się. Mąż wjechał na parking podziemny, za nim zamknęły się wrota, a ja zostałam sama z bagażnikiem. Trochę to trwało, bo jednak musiał zaparkować, zabrać dziewczyny i przyjść po mnie z powrotem. Ja miałam więc te kilka minut, by przyjrzeć się zwykłemu paryskiemu życiu. I doznałam szoku. Nie wiem, czy to już nie taki Paryż jaki pamiętam, czy zawsze jednak widziałam go okiem turysty, który zachwyca się przepięknymi zabytkami i uliczkami, ale miałam wrażenie, że jest inaczej. I to nie tylko wtedy, kiedy tak stałam i przyglądałam się ludziom. Dookoła było brudno (zawsze było brudno, ale czy aż tak?) ale to jeszcze pikuś. Nagle podjeżdża samochód (nie pamiętam jaki, ale dość wypasiony) a z niego wysiadają dwaj dobrze ubrani mężczyźni. Po chwili jeden z nich staje przy budynku i sika... No ja wiem, że niektórzy tak mają, mój sąsiad też sika w swoje krzaki, bo nie chce mu się chodzić do domu, ale ... No ja czegoś nie rozumiem. Dobra, koniec z antyreklamą Paryża ;) Ogólnie zawsze będę to miasto lubić, pewne zakątki, pewne aspekty, ale widzę, że jednak to nie to samo. No nic. 
Na Paryż jako taki mamy tylko jeden dzień, więc postanawiamy zabrać dziewczyny na Wieżę Eiffela, takie podstawowe miejsce, które po prostu trzeba zaliczyć. 



Wstajemy więc na drugi dzień odpowiednio wcześnie, ale wyspani i ruszamy na podbój miasta ;) Wszystko cudownie, tylko moje dzieci dostały jakiegoś obłędu. Nie wiem, czy to po tym, że przesiedziały w samochodzie 16h (oczywiście nie non stop), czy coś im strzeliło do głowy, ale zachowywały się jak zwierzątka wypuszczone z klatki. Kompletnie się nie słuchały i to obie. Wychodziłam już z siebie i nawet kawa nie była potrzebna - moje ciśnienie oscylowało pewnie wokół 170 a biorąc pod uwagę, że mam zwykle 110 to prawie parowało z mojej głowy. Dzięki Bogu w kolejce po bilety na wieżę siostrzyczki zachowywały się prawie przyzwoicie, prócz oczywistego siadania na barierkach ograniczających kolejkę. Gdy ruszyliśmy na schody (czekaliśmy około 40 minut) Elsa dostała jakiegoś turbo doładowania. Gdybyśmy jej nie powstrzymali, pewnie my dochodzilibyśmy na pierwsze piętro, a ona zdobywałaby już szczyt wieży. Bałam się co też ona może wymyślić, bo to jednak spora wysokość. 


Pogoda jeszcze wtedy była cudna. Świeciło słonko, choć wiał mocny i zimny wiatr. Fiku miku i już jesteśmy na pierwszym piętrze. Tu też sporo się zmieniło, tym razem myślę na lepsze. Od ostatniego razu (2013rok) wybudowano restaurację, kawiarnię i szklaną szybę, dzięki której można podziwiać widoki. Kolej na następne piętro. Wchodzimy. Gonimy Elsę, Misia niby idzie za rękę, ale też jest wymagająca. 







Kilka minut później, od strony Sekwany nadciągają ciężkie chmury i już wiemy, że będzie padać. Kiedy dostajemy się na szczyt, wiatr wieje tak mocno, że nie jesteśmy w stanie przejść dookoła. Do tego gradobicie i burza. Znam dobrze wieżę Eiffela, ale ten pierwszy raz zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno się nie zawali... Na jednym z filmików, nakręconych przez nas, dziewczyny próbują wyjść, ale wiatr odpycha je tak, że nie są w stanie utrzymać równowagi. 


 Kiedy wracaliśmy na dół, pogoda znów była dobra, ale już na samej ziemi, ponownie gradobicie. Udało nam się schronić na szczęście. No i tak to właśnie z głową w ciężkich chmurach zaliczyliśmy wieżę po raz kolejny, a dziewczyny dopisały ją do swoich osiągnięć. Pomimo tego, że strasznie się naużeraliśmy z nimi, to jesteśmy z nich dumni, że dały radę i to z taką łatwością. Ogólnie przeszliśmy wtedy 11km, dochodząc finalnie aż do Luwru, gdzie za trudy tego dnia dostaliśmy niespodziankę w postaci cudownej tęczy :) Niestety nie udało nam się zobaczyć spalonej katedry Notre Dame, ponieważ w tym czasie odbywał się wyścig i zamknięte zostały 3 stacje metra. Nie było szans, żeby dostać się tam z dziewczynami na piechotę, a na jeżdżenie autobusem nie było po prostu czasu.


Katedra widziana z wieży Eiffela

Paryska przygoda dobiegła końca, ale że lubię mieć głowę w chmurach, to w planach była jeszcze jedna wycieczka bliżej słońca - tym razem był to wjazd na Lodowiec w Szwajcarii. Nie będę się rozpisywać na ten temat, ale powiem wam, że zaparło mi dech w piersiach. Nie myślałam, że góry potrafią mnie jeszcze tak zachwycić. Znajdując się na wysokości 3000m (lodowiec nazywa się Glacier 3000, miejscowość i masyw Les Diablerets) i patrząc na cudowną panoramę Alp, czułam jak mały jest człowiek wobec potęgi przyrody otaczającej go z każdej strony. Polecam każdemu, widok warty każdego wydanego Franka Szwajcarskiego. 







Mamy dwie pośrednie stacje kolejki, a na samym końcu najlepszą atrakcję, czyli Tissot Peak Walk - przejście podwieszanym mostem na sąsiedni szczyt. Niesamowite wrażenie i cudowne widoki. 







Na szczycie spędziliśmy dobre pół godziny. Dziewczyny bawiły się w śniegu, a my cykaliśmy fotki. W pewnym momencie przyszła taka chmura, że po chwili zasłoniła widok z jednej strony. Mogę więc z czystym sumieniem powiedzieć, że miałam głowę w chmurach nie tylko w przenośni, ale dosłownie :)




Na lodowcu jest co robić przez cały rok. My byliśmy w ostatnich dniach sezonu zimowego, ale latem prócz jazdy na nartach jest też wiele innych atrakcji - na przykład działa tzw. Alpine Coaster, najwyżej położony w Europie tor saneczkowy. 



Powiem wam szczerze, że gdyby to była chińska kolejka to nie wiem, czy bym w nią wsiadła ;) Jest tak wysoko, że trzeba mieć zaufanie podobne do zaufania jakim obdarzamy pilota samolotu. Łatwo mieć miękkie nogi ;)



Lądujemy!

Po powrocie na ziemię, udaliśmy się na kawkę i ciasto (przepyszna zresztą Tarte aux Pommes) podczas gdy dziewczyny tarzały się w śniegu. 



I jeszcze kilka ciekawostek na koniec :)

Les Diablerets, to ośrodek sportowy, położony pomiędzy Jeziorem Genewskim i Gstaad (znanego wam może dzięki Romanowi Polańskiemu, zamieszkującemu te tereny) 

W średniowieczu skalna ściana górskiego masywu otaczającego małą wioskę uważana była za bardzo niebezpieczne miejsce: miał tam zamieszkiwać diabeł. Nazwa Les Diablerets wywodzi się od francuskiego słowa ‘le Diable’, czyli diabeł.

Trzy tereny narciarskie z trasami zjazdowymi o łącznej długości 125 km oraz snowparkiem rozciągają się na wysokości około 3000 m n.p.m.. Sieć tras do jazdy na nartach biegowych liczy 30 kilometrów tras do jazdy stylem nordyckicm i 15 km tras - stylem łyżwowym. Kolejne atrakcje to 7,2 km trasa saneczkowa, wędrówki w rakietach śnieżnych, jazda na rowerze śnieżnym i wspinaczka po lodospadach. Atrakcją jest też budynek restauracji zaprojektowany przez wiodącego szwajcarskiego architekta Mario Botta na terenie narciarskim Glacier 3000, skąd rozciąga się wspaniała panorama na Region Jeziora Genewskiego. Co ciekawe, zimą wszystkie dzieci w wieku poniżej 9 lat jeżdżą bezpłatnie na nartach przez cały sezon. Z całego serca polecam Les Diablerets wszystkim, nie tylko miłośnikom gór :) 







* Źródło informacji: www.myswitzerland.com